Eksperyment na własnej skórze
Postanowiłam sprawdzić, jak wygląda przejazd przez pół miasta w czasie remontowego armagedonu.Po pracy ruszyłam do domu pod Zgierzem - nie, jak zwykle, al. Włókniarzy, ale przez Przędzalnianą, Kopcińskiego i rondo Solidarności.
Pierwszego dnia coś mnie tknęło i skręciłam w Wojska Polskiego. Było już po 17. Korek, owszem, ale drobny. Udało się jakoś przebić i skręcić w Inflancką. Myślę: „Nie jest źle, może ludzie przesadzają”.
Czerwona lampka na Strykowskiej
Następnego dnia postanowiłam iść na całość. Choć czerwona lampka zapaliła mi się już przy cmentarzu na Strykowskiej, nie pękłam. Hardo jadę dalej przed siebie.Tuż przed światłami na skrzyżowaniu z Brzezińską kierowcy zaczynają panikować: jeden miga lewym kierunkowskazem, drugi z przerażeniem patrzy, co się dzieje tuż za światłami. A tam zaczyna się masakra.
Czekam trzy zmiany świateł, żeby w ogóle ruszyć. I nagle - olśnienie: czynny jest tylko lewy, skrajny pas. Migoczą awaryjne, mrugają kierunki, wszyscy w stresie.
Jest kilka minut po 18. Spieszę się do domu, bo o 19 córka ma angielski online. Posuwam się o centymetry i coraz częściej w mojej głowie pojawiają się słowa na „k” oraz wewnętrzne okrzyki zaczynające się od: „Ja...!”, a dalej już tylko słowa na literę „p”.
Inflancka - szybciej już nie będzie
18.59. Niemal podskakuję z radości, gdy w końcu skręcam w Inflancką.Zwykle ten odcinek pokonuję w 3-5 minut, nawet w szczycie. Ale co to?!
Znów tylko jeden pas czynny, drugi rozkopany.
Moje ciśnienie skacze do 160, choć naprawdę trudno mnie wyprowadzić z równowagi. Biorę kilka głębokich wdechów, tłumaczę sobie, że to się zaraz skończy. I faktycznie - przy Lidlu czuję wiatr na masce i z zawrotną prędkością 60 km/h pędzę dalej do celu.
Pułapka na Sikorskiego
Dwie minuty później - kolejny cios. Czuję pod oponami nieprzyjemne garby. Nie wierzę! Tuż przed Castoramą na Sikorskiego kolejna pułapka: zerwany asfalt, biało-czerwone słupki ustawione tak chaotycznie, że kilka już leży jak kręgle w Grakuli, ale tym razem strącone przez zdezorientowanych kierowców.
Kolejne zwężenie, następna zasadzka. Wiem już, że angielski przepadnie, bo przede mną jeszcze stado cwaniaków, którzy będą udawać, że „pomyliło im się” przed wjazdem z Helenówka do Zgierza.
Wpychają się z lewego pasa, a ja - jak ta durna - stoję na prawym, karnie, zgodnie z przepisami.
Stan przedzawałowy gwarantowany. Ciśnienie rozsadza mi mózg, gdy kolejne EZG w beemce wciska się przede mną na chama. Znowu czerwone światło.
Łódzki plan przetrwania
Efekt? Do domu docieram o 19.56. Lekcja angielskiego przepadła. A ja zastanawiam się, czy jutro w ogóle chce mi się wstawać i jechać do pracy w mieście, po którym nie da się jeździć.W mieście, w którym za parkowanie płacę złotówkę więcej tylko dlatego, że mam zgierską rejestrację, choć w Łodzi spędziłam prawie 40 lat, tutaj się wychowałam, urodziłam i wykształciłam czworo dzieci.
Bo może Łódź to jedyne miasto, w którym zamiast planu komunikacji, trzeba mieć plan przetrwania.
A prezydent Tomasz Piotrowski chyba naprawdę rzuca rzutkami w mapę, nie zastanawiając się, co się wydarzy, gdy bez planu rozpocznie kolejny remont. Ten ma potrwać do końca roku, a znając łódzką tradycję, pewnie przeciągnie się o kilka miesięcy. A przed nami 1 listopada i tysiące ludzi, którzy będą chcieli dojechać na cmentarz, pod którym normalnie i tak tworzą się ogromne korki...
Komentarze (0)