W czerwcu minie 21 lat odkąd Ola nie wróciła ze szkoły do domu. Mimo że w jej poszukiwanie było zaangażowanych wiele osób, nie udało się jej znaleźć. Nigdy też nie odnaleziono ciała dziecka. Dlatego wciąż nie wiadomo, co się dokładnie stało. Mężczyzna, który zasiadł na ławie oskarżonych, przyznał, że zabił dziecko, a jej ciało rzucił świniom. Później jednak, w czasie rozmowy z mamą Oli, stwierdził, że jest niewinny. Jaka jest prawda?
Zaginięcie Oli Bielawskiej. Dziewczynka nie wróciła ze szkoły
Ola Bielawska zaginęła 14 czerwca 2002 roku. Krótko przed zaginięciem, dziewczynka wraz z mamą i rodzeństwem, przeprowadziła się z Biadaszek w województwie Łódzkim do sąsiedniej wsi. W obu miejscowościach wszyscy się znali, a sąsiedzi pomagali sobie nie tylko w pracach gospodarskich, ale również opiece nad dziećmi. Dzięki temu Ola nie musiała zmieniać szkoły. Czekając na autobus mogła liczyć na gościnę były sąsiadów, u których zawsze jadła obiad. Pewnego dnia dziewczyna nie pojawiła się tam, nie było jej również w domu. Wszczęto alarm i jeszcze tego samego wieczoru rozpoczęto jej poszukiwania. Niestety, policja nie znalazła żadnego śladu, który pomógłby ustalić, co się z nią stało. Informacja o tym, że poszła na jagody i zaginęła w lesie szybko została zweryfikowana. W pewnym momencie głównym podejrzanym w tej sprawie stał ojciec dziewczynki, któremu zarzucono znęcanie nad rodziną i uprowadzenie córki. Mężczyzna pracował, jako kierowca ciężarówki na trasie międzynarodowej, a jego związek z mamą dziewczynki praktycznie nie istniał. Ponoć miał już inną kobietę za granicą.W sprawę zaangażowało się również biuro detektywa Rutkowskiego. Jednak nawet on nie potrafił wyjaśnić tej sprawy.
Przyjaciel rodziny wyznał, że dziecko nie żyje. "Ciało wywiózł na taczce, ugotował w parniku i podrzucił świniom"
O tym, co działo się później napisał portal Zaginieni przed laty. Jak się okazało, wkrótce do grona osób powiązanych z zaginięciem Oli dołączył Robert B., jej dawny sąsiad. To w jego rodzinnym domu dziewczynka spędzała czas w oczekiwaniu na autobus powrotny ze szkoły. Jak jednak podkreślała matka Oli, Robert był przyjacielem rodziny, angażował się w poszukiwania, wypytywał o postęp śledztwa. Zrozpaczona kobieta często odwiedzała jego dom, znajdując u mężczyzny i jego rodziców pocieszenie, którego tak bardzo potrzebowała. Nawet kiedy podejrzenia padły właśnie na niego, wydawała się wierzyć jego zaprzeczeniom.W końcu śledczy przebadali go wykrywaczem kłamstw i był to moment przełomowy, który doprowadził do zatrzymania mężczyzny.
Robert zachowywał się tak, jakby cała sytuacja go bawiła. Pytany o to, co stało się z dziewczynką, odpowiadał z przerażającym uśmiechem. W końcu wyznał, że Ola Bielewska nie żyje, a jej ciało wywiózł na taczce, ugotował w parniku i podrzucił świniom. Przecież świnie zjedzą wszystko
- informuje portal.
Po ujawnieniu tych faktów policja zaczęła badać na nowe tropy, przeszukano m.in. pola w okolicy domu podejrzanego. Znaleziono tam kępkę włosów, które mogłyby należeć do zaginionej. Wykonane badania DNA nie potwierdziły tego w stu procentach. Zbadano także stodołę, w której stał parnik. Portal "Zaginieni przed laty"przyznaje, że choć wydawać by się mogło, że rozwiązanie zagadki jest na wyciągnięcie ręki, sprawa stała się jeszcze bardziej skomplikowana.
Robert przyznał się do tego, że pozbył się zwłok Oli. Jak jednak doszło do jej śmierci? Odpowiadając na te pytanie, mężczyzna trzykrotnie zmieniał wersję wydarzeń. W dwóch utrzymywał, że dziewczynka zginęła na skutek nieszczęśliwego wypadku, związanego z pracami gospodarczymi. Na początku twierdził, że dziewczynkę przygniotła bala słomy, później zeznał, że niechcący uderzył ją widłami. W trzeciej wersji wydarzeń przyznał, że udusił dziewczynkę, bo między nimi doszło do ,,czegoś złego’. Zaprzeczył, by miało to związek z czynnościami seksualnymi. Robert B. szybko wycofał się z tego zeznania. Nikt nie wiedział, w którą wersję wydarzeń wierzyć.
Twierdzi, że został wrobiony. Matka Oli wśród osób, która uwierzyła w tę wersję
Mężczyzna podczas rozmowy z mamą Oli stwierdził, że nie jest winny jej śmierci, że został wrobiony. Tłumaczył jej, że policjanci wsypywali mu do picia substancje psychotropowe oraz że go bili i podsuwali do podpisania puste kartki, na których później zapisywano fikcyjne zeznania. Choć trudno w to uwierzyć, ona uwierzyła mężczyźnie.
Proces Roberta B. miał charakter wyłącznie poszlakowy. Sąd nie dysponował dowodami z relacji innych osób, niż sam podejrzany. Najpierw uznano, że Robert nie dokonał morderstwa, a Ola zginęła w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Mężczyzna usłyszał wówczas wyrok 7 lat pozbawienia wolności. Z kolei sąd apelacyjny uchylił wyrok i pozostawił sprawę do ponownego rozpatrzenia. W następnym postępowaniu Roberta skazano na 25 lat więzienia. Sędzia dostrzegał w nim okrucieństwo i bezwzględność, a także tak głęboki stopień zdemoralizowania, że sprawca nie żałował swojego czynu. Po kolejnej apelacji wyrok znów uległ zmianie. Ponownie sąd skłonił się do wersji wydarzeń z nieszczęśliwym wypadkiem. Robert B. usłyszał wtedy wyrok pięciu lat za nieumyślne spowodowanie śmierci oraz dodatkowych dwóch za zbezczeszczenie zwłok. Dalsza batalia sądowa okazała się zbyt przytłaczająca dla rodziny Oli, więc nie doszło do kolejnych apelacji.
Robert B. wyszedł z więzienia po zaledwie siedmiu latach. W dalszym ciągu mieszka w swojej rodzinnej wsi. Część mieszkańców zerwała z nim kontakt, będąc przekonanymi o jego winie. Inni, przekonani o niewinności mężczyzny, utrzymują z nim takie relacje, jak przed zaginięciem Oli.
Mama Oli przez wiele lat od jej zaginięcia wciąż poszukiwała córki, co roku własny koszt wykonała progresję wiekową. Dziewczyna do tej pory figuruje w bazie zaginionych policji.
(Źródło: zaginieniprzedlaty.pl, wyjasnicniewyjasnione.pl)
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.